Ironman Barcelona 2017 - do dwóch razy sztuka


Zima i wiosna minęła na przygotowaniach do maratonu w Rotterdamie. Jak było można zresztą przeczytać w poprzednim poście. Finalny wniosek bardzo podobny jak po wiosennym maratonie w 2014 (Orlen) - niestety nie jest to kompatybilne z przygotowaniami do sezonu triathlonowego bo regeneracja wyjmuję prawie miesiąc z mocnego treningu tri.

Nie inaczej było w tym roku - dodatkowo musiałem dać dojść ścięgnu Achillesa do siebie, ale też drugiej nodze która mocno oberwała. Forma biegowa zanurkowała więc w kwietniu strasznie w dół. Dopiero weekend majowy to powrót do mocnych treningów - tydzień w Świeradowie Zdroju upłynął pod znakiem raczej kiepskiej pogody, ale pojeździłem dość mocno. Z bieganiem było kiepsko a właściwie dramatycznie, bo prawa noga długo dawała znać o sobie. Między 9 kwietnia czyli Rotterdamem a 28 maja czyli połówką w Sierakowie przebiegłem astronomiczne 53 kilometry (???).
Właściwie jak patrzę teraz na okres kwiecień/maj to nie do końca wiem co tam się działo ale poza wyjazdem do Świeradowa treningów było po prostu żenująco mało...
Wyjście z wody w Sierakowie (foto. sylwiaszuder.com)
I słynny podbieg do T1
Piszę te słowa późno bo 27 grudnia i przeglądając teraz na chłodno moje treningi w tym okresie zastanawiam się jak w ogóle mogło mi się wydawać że ja coś trenuje? Trzy tygodnie po 3h, kolejne 2 tygodnie z 5 godzinami treningowymi, no dobra były też dwa tygodnie po 10h ale to w sumie żenada. Ja jednak jechałem do Sierakowa myśląc, że jestem w jakiejś mega formie i z nastawieniem walki o życiówkę. Nie wiem zupełnie na jakiej podstawie ale tak było. 
Było kosmicznie gorąco

Trasa w Sierakowie jest jedną z najbardziej wymagających
W dniu startu prognoza zapowiada 28 stopni w cieniu, więc będzie wesoło. W tym roku organizatorzy wprowadzili rolling start - czyli wchodzimy do wody po 6 osób wg przewidywanego czasu pływania. To bardzo dobry pomysł, podobnie startuję się obecnie na większości Ironmanów i bardzo cywilizuje to pływanie. Płynie mi się przeciętnie, jakoś nie mogę złapać rytmu ale wychodzę poniżej 33 minut co oznacza życiówkę, choć oczywiście nieznaczną. Zaczynamy moją ulubioną dyscyplinę - jak zwykle w Sierakowie ciężko mi uspokoić oddech po bardzo zimnej wodzie i zaczynam konserwatywnie ale stopniowo rozkręcam się i jadę coraz szybciej. Od 3 okrążenia zaczyna być naprawdę czuć upał - nigdy wcześniej na tej trasie nie polewałem się wodą na rowerze, jednak dziś jest naprawdę ukrop. Nie zwalniam tempa, staram się jechać mądrze, nie "wypalać zapałek" i kończę rower w najlepszym jak na mój 6-ty start tutaj czasie 2h21min. Najważniejsze, że czuję się naprawdę nieźle przed biegiem - jednak wybiegając z T2 myślę głównie o tym że z nieba leję się na mnie żar. Właściwie niewiele pamiętam z biegu poza tym że po bufetach byłem oblany wodą i pełen nadziei na przyspieszenie a potem do każdego kolejnego bufetu z trudem dobiegałem. Prawie nie patrzyłem na tętno czy tempo, wokół ludzie padali z gorąca, po lesie jeździły karetki pogotowia. Melduję się w 4h43min na mecie - nastawiałem się na lepszy czas (na bazie czego????) ale zważywszy na warunki jestem bardzo zadowolony - życiówka i 67 miejsce w Open.

W czwartek po Sierakowie wziąłem dzień wolny tylko po to żeby pojechac na Święty Krzyż pocisnąć podjazdy. Po raz pierwszy udało mi się zabrać ze sobą Sylwię - żeby zobaczyła gdzie jej stuknięty mąż udaje się co któryś weekend na pół dnia - a przy okazji żeby zwiedziła sanktuarium, gołoborza, etc. W kolejnym dniu zrobiłem z Eugeniuszem ok 130km na szosie aby jeszcze dzien później w niesamowitym upale pobiec bardzo mocno w biegu charytatywnym na rzecz Ośrodka dla Niewidomych w Laskach. Mercedes-Benz za każde kółko płacił ok. 20PLN, nabiegałem 21km i ponad 100PLN :) 

Trzy dni później siedziałem w samolocie do Monachium, skąd mój brat zgarnął mnie samochodem pełnym sprzętu i pojechaliśmy do Bormio we Włoszech. Niesamowita pogoda, przepiękne miejsce. W piątek "lajtowo" podjechaliśmy 1.500m w pionie do Livigno, w sobote luźny i krótki rozjazd a niedziele epickie zawody! Przyjechaliśmy tutaj na Gran Fondo Stelvio Santini, jedno z najtrudniejszych gran fondos w Europie - recenzja tego wyścigu brzmi: "if you like extreme suffering , this one is for you!". Czyli dla nas idealne :) Oczywiście startujemy na najdłuższym dystansie czyli 154km i zawrotne 4.400m pionie. Wiem, że będzie ekstremalnie ciężko - jak dotąd największe przewyższenie jakie zrobiłem w życiu to 3.300m rok wcześniej i ledwo to przejechałem. Na dodatek tutaj czeka nas jeden z najtrudniejszych podjazdów we Europie czyli niesławne Mortirolo, w dodatku jechane z najtrudniejszej strony (od Tovo di Sant Agata). Nawet Giro d'Italia nie wjeżdża tą ścianą: nachylenie średnie na 13km podjazdu to aż 10.9% wraz ze ścianą śmierci na sam koniec gdzie czeka na nas 500m z około 30% nachylenia. Te 10.9% jest też złudne bo podjazd składa się z niezliczonych serpentyn na których się wypłaszcza a między nimi jest cały czas 20%...i tak przez 13 kilometrów. Na deser zaś Passo dello Stelvio z metą wyścigu na niespełna 2.800m npm co oznacza, że wysokość i niedotlenienie będą o sobie bardzo dawać znać na sam koniec. 
7:00 na starcie w centrum Bormio

Start 2.000 zawodników o godzinie 7:00 rano, zanim słońce zajrzało w dolinę Adda. Limit czasu wygląda tak, że najpóźniej o 14:00 należy zameldować się z powrotem w Bormio aby rozpocząć finałową wspinaczkę na Stelvio. Czyli musimy mieć w nogach Passo Teglio i Passo Mortirolo - 125km i 2.900m w pionie. Mam z tyłu głowy obawy czy dam radę, choć Kris mnie ciągle uspokaja że będzie ok. I faktycznie jest. Teglio okazuje się dużo trudniejsze niż na profilu. Mortirolo z kolei zajmuje mi 1h15m (średnio 8.7kmh!!!) czyli szybciej niż sądziłem i jestem jednym z niewielu wokół mnie, którzy nie prowadzą roweru na finałowej ścianie. Jak dobrze, że do kompaktowej korby założyłem kasetę 12/32. Zjazd z Mortirolo jest szalenie niebezpieczny i jadę go bardzo zachowawczo - wyprzedzają mnie włoscy kamikadze ale nie przejmuję się tym, zresztą część z nich mijam gdy zbierają się po upadkach. W dolinie na końcu zjazdu jest wielki bufet i staje na kilka minut porządnie się najeść i uzupełnić bidony. Robi się koszmarnie gorąco, powrót do Bormio to 15 km podjazdu o nachyleniu miedzy 1% a 4% ale żar leje się z nieba. Ja jednak jestem w dobrej formie, z jakimś Niemcem pracujemy wspólnie i mijamy kolejne grupy aby w końcu dość jakąś mocniejszą i z nimi dojechać do Bormio. Jest dopiero godzina 12:00, o co ja się martwiłem - do cutoff'u jeszcze 2 godziny.
Początek trasy to głównie zjazdy i prędkości do 90kmh
Już prawie meta, w nogach nic nie ma a płuca pieką od wysokości (2.750m)

Ponieważ trasa przebiegała przed naszym hotelem, na jego tarasie zostawiliśmy jedzenie i picie - ponoć bufet w Bormio jest ciasny i traci się tam mnóstwo czasu. Zeskakuje, uzupełniam zapasy, sms do domu (że żyję i że jest dobrze:) i hop na siodło do mety. Do mety czyli już "tylko" 35km podjazdu i 1.500m w pionie :) Ale czuje się świetnie. 3km za Bormio sytuacja zmienia się o 180 stopni. Nie wieje nic, jedziemy sztywnym podjazdem w pełnym słońcu i zwyczajnie się zagotowałem. Kręci mi się w głowie, wszyscy mnie mijają, wreszcie staje w jakimś skrawku cienia bo zaraz spadnę z roweru. To jest właśnie nieprzewidywalność gór, rok temu lało i na Stelvio był +1 stopień ciepła, w tym roku mamy fantastyczną pogodę ale dla mnie za gorąco. Zbieram się i wlokę dalej pod górę, na szczęście po minięciu tuneli robi się ciut chłodniej ale muszę zrobić jeszcze jedną dłuższą przerwę, nie mam już sił. Zjadam kolejne 2 batony i ruszam dalej. Po przekroczeniu wysokości 2.000m robi się dużo przyjemniej a moja prędkość proporcjonalnie rośnie, właściwie cały czas wyprzedzam. Wysokość jakoś mi nie przeszkadza, dopiero po minięciu rozjazdu na Passo Umbrail zaczyna mnie zatykać w płucach. Ale jest piękna pogoda, widzę metę przed sobą w oddali, choć jest nadal daleko. Ale cisnę, na zmianę siedząc i na stojąco i w końcu jest upragniona przełęcz! 7 godzin i 32 minuty. Jestem całkowicie zniszczony.
Ciężko wypracowana czapeczka Finishera!

We did it! :)

Zjeżdżamy ze Stelvio. Widoki niesamowite.
To jest na pewno cięższe od Ironmana, tylko jedna dyscyplina, dużo wyższa intensywność no i straszny zapiek mięśni na stromych podjazdach. Ale było przepięknie, śnieg wokół, kadra juniorów Szwajcarii kończy właśnie trening narciarski na lodowcu a ja przez godzinę dochodzę  tutaj do siebie. Kris był na przełęczy godzinę przede mną, 54-ty w Open (na stracie mnóstwo pro i semi-pro w tym nasza Katarzyna Pawłowska) - fenomenalny wynik. Ja jestem gdzieś w połowie stawki. W końcu ubieramy się i zjeżdżamy w dół do Bormio. Kolejny dzień to regeneracyjna (haha!) jazda na Passo Gavia (2.621m), w kolejny stukilometrowa wyrypa przez Stelvio, Prato i Szwajcarię (zapomnieliśmy paszportów i z duszą na ramieniu jechaliśmy przez granicę) i powrót przez Umbrail. To dokładna kopia królewskiego etapu Giro d'Italia w 2017roku, na którym Tom Doumulain miał sławny 'bio-break' w dziurze przy drodze. Tyle, że oni najpierw zrobili jeszcze Mortirolo :)

Kolejnego dnia przenosimy się w Dolomity - a dokładnie do Corvary w dolinie Alta Badia. Kolejne 3 dni robimy całą Sella Rondę w obie strony, Valparolę, Falzarego - właściwie wszystkie przełęcze, które można zrobić w tej okolicy. Jedynie drugi rok z rzędu nie udaje się zrobić słynnego Tre Cime di Lavaredo - ale jesteśmy tak zmęczeni, że podjazd gdzie ostatnie 4km ma średnio ponad 12% po prostu nie wchodzi w grę. Cieszę się, że w sobotę ruszamy do Polski, jestem skrajnie zmęczony i pierwszy raz w życiu mam dość roweru, nie chcę już na niego patrzeć. Strava pokazuję najwyższą formę w życiu ale też najwyższy jakikolwiek zanotowany przeze mnie poziom zmęczenia: 154. Zwykle powyżej 110 już czuję się słabo a 154 to po prostu zajeżdżenie się na amen.
Wjechaliśmy wszędzie gdzie się dało :)
Epic!

Kolejne 2 tygodnie to niewielkie obciążenia i po równo 2 tygodniach od powrotu z Włoch jedziemy na Challenge Poznań. W dużym skrócie nie był to udany start, nie czułem się wypoczęty, nawet pływanie było jakieś mizerne, wiatr na rowerze dochodził w porywach do 70kmh i skutecznie wymęczył wszystkich. Pomimo wysokiej pozycji na rowerze zajął mi on aż 2:27 a na biegu upał na maksa, i od 10km straszny ból łydki. Myślałem, że to znowu achilles. Na mecie okazało się jednak, że mam na łydce wielkie 8 dziur w nodze od blatu zawodnika który wpadł we mnie swoim rowerem w T1. Bardzo słabe 4:57 i odległe miejsce - chciałem szybko zapomnieć o tym starcie.
Challenge Poznań - cieszę się chyba tylko z tego, że mam to za sobą

W lipcu aż 18 dni spędzam służbowo w USA i to w maksymalnie nieprzyjaznych do treningu miejscach czyli Washington DC i Las Vegas. W Vegas jest 44 stopnie w cieniu i jedyne co zostaje to bardzo słaby gym w hotelu - do Vegas chyba nikt nie przyjeżdża aby trenować. W efekcie przez ten czas robię tylko 8 mizernych jednostek treningowych a forma leci na pysk. Po powrocie do Polski biorę się ostro za nadrabianie straconego czasu a dwa tygodnie później jedziemy na wakacje do Ligurii. Rower idzie dobrze, tereny do jazdy fenomenalne, piękna promenada do biegania nad morzem. Ale z bieganiem jest fatalnie, upał mnie wykańcza, łydki mnie bolą, generalnie znowu pogubiłem się w tej dyscyplinie. Po powrocie do Polski dalej cisnę na wysokiej objętości i sierpień to jedyny sensowny miesiąc - 51h treningów po fatalnym lipcu (20h przez cały miesiąc). 
Bieg po Waszyngtonie był jednym z niewielu sensownych treningów w USA

Udaje mi się utrzymać dyscyplinę treningową, wszystko idzie bardzo dobrze aż do 10 września gdy na wyjeździe służbowym biegam z konieczności wokół lotniska Schipol w Amsterdamie i łapie mnie straszna ulewa. Już następnego dnia jestem przeziębiony. Odpuszczam 3 dni treningów i strasznie się gryzę czy startować w Strykowie na 1/4 kolejnego dnia. Czuje się kiepsko ale jadę. Woda ma 15 stopni, płynę dobrze, rower idzie opornie ale biegnę jak na mnie świetnie po 4'23"/km na mocno pofałdowanej i krossowej trasie! W efekcie jestem 13-ty w Open i 4-ty w M30 pomimo naprawdę kiepskiego samopoczucia. You don't need to feel well, to race well - to jedno z moich ulubionych powiedzeń i jakże prawdziwe. Było mi potrzebne takie potwierdzenie że gdzieś tam jest forma. Odpocznę, podleczę się i za dwa tygodnie w Barcelonie będzie ogień.  Ostatni mocniejszy tydzień, w niedziele 2h na trenażerze i potem już bardzo luźno a w czwartek lecimy. Samolot LOTu składa się głównie z zawodników, podobno była jakaś promocja czy preferencyjne zapisy dla startujących w Gdyni. Ponieważ mam na sobie zeszłorocznego finiszera staję się chodzącą encyklopedią dla innych - powinienem pobierać opłaty za dzielenie się informacjami :) Większość osób debiutuje na długim i jest konkretnie "posra…a" ze strachu - staram się przekazać wszystko to co działało w moim debiucie.
Cała Calella żyje przez te kilka dni zawodami

W piątek ogarniamy biuro zawodów plus robię rozpoznawcze pływanie. Fala mniejsza niż rok temu ale za to jest straszny prąd - w jedną stronę płynę bez wysiłku poniżej 1:30/100m ale powrót to jakiś dramat. No nic. Skręcam rower, idziemy z Eugeniuszem i chłopakami coś zjeść do naszej ulubionej restauracji 'Junior' - pracuje tam niesamowicie sympatyczny polski kelner, który wita nas jak starych znajomych i dba o nas jakbyśmy byli mistrzami świata! W sobotę rano idziemy z Gienkiem testowo przejechać się na rowerze - żeby zobaczyć czy wszystko poskręcane jak należy. Wracamy do Calelli gdy nagle ktoś woła: "Panie Przemku"!
Sympatyczny starszy Pan, który wraz z żoną mieszka w Niemczech - poznaliśmy ich tutaj w zeszłym roku. Przyjechali specjalnie kibicować do Hiszpanii, no i na Oktoberfest (o tym później!:)) Dowiadujemy się, że jego żona ma na tablecie nasze zdjęcie przed roku. Zatyka nas, nie wiemy co mamy powiedzieć. To budujące że są na świecie tak mili i otwarci ludzie. Życzy nam szczęścia, mówi że będzie stał na trasie i żegnamy się serdecznie.
Kibice gotowi!
Ja też!

Czas wstawić rower

To będzie 4-ty Ironman mojego Canyona ;)

Carboloading w pełni, ciągle coś jem i popijam elektrolity. Rower wstawiony, czuję się w miarę zrelaksowany - dlatego lubię startować po raz drugi w tym samym miejscu - łatwo wszystko ogarnąć, wiadomo co i jak. Jedyna niepewność to prognoza pogody - jest ciepło ale nie aż tak jak rok temu. W dodatku na jutro może być bardzo zmiennie włącznie z burzą. Zjadamy ostatni spaghetti wieczorem, małe piwko i spać. Pierwszy raz śpię przed ironmanem jak dziecko - start dopiero o 8:00 a my w tym roku do strefy zmian mamy 300 metrów. Śpię więc do 5:45, schodzę od razu po wstaniu z łóźka na śniadanie i wracam na chwilę się jeszcze położyć.  Idziemy z Sylwią na start koło 7:00, sprawdzam rower, wkładam bidon z 18 żelami PowerBar, rozgrzewka w wodzie. Jestem gotów.
Śniadanie dla zwodników w hotelu było już od 4:30 :) Ja pospałem jednak dłużej.

Start kategorii PRO, słońce wschodzi, znów Highway to Hell i dreszcze. Rolling start - w tym roku ustawiam się ciut dalej, nie ma sensu żebym wchodził do wody jako jeden z pierwszych. Wbiegam gdzieś jako setny do wody, macham Sylwii. Zaczynamy! Plan jest jasny, trzeba się go tylko trzymać. Dopływam szybko do pierwszej boi i skręcam w stronę Barcelony, pod falę. Nie forsuję tempa, skupiam się na technice. Strasznie porozrzucało ludzi i nie bardzo jest za kim draftować. Po minięciu kilku boi kierunkowych zerkam na zegarek. Kurcze, jakoś wolno. Za jakiś czas patrzę ponownie - jakaś katastrofa. Do nawrotu na 2km docieram dopiero po 37 minutach! Jestem załamany, nie wiem o co chodzi, płynę mocno, wyprzedzam nawet, co się dzieję? Zanosi się na czas 1:15, najgorszy w historii. Po 2.5km już wiem o co chodzi - było pod prąd. W dodatku pod tak silny prąd, że w drodzę powrotnej pokonuję 1.7km w około 25 minut i wychodzę z wody z życiówką 1:03:32! Wow! Ależ z powrotem niosło, w dodatku perfekcyjnie nawigowałem - Garmin pokazał 3.793m! 
Właściwie mógłbym tu wrzucić zdjęcie z zeszłego roku bo nic się nie zmieniło :)

Momentalnie wraca mi humor, nie psuję mi go nawet upierdliwa szybka w moim kasku, która dwukrotnie mi wypada w T1. Biorę rower, macham Sylwii i lecę. Po zeszłorocznych doświadczeniach zainwestowałem w 2 koszyki na bidon Gorilla Cage - i dziurawy odcinek przez Calelle przejeżdżam naprawdę szybko - w zeszłym roku trzymałem tu bidony żeby nie wypadły. Nastawiam się, że pierwsza część pętli do nawrotu w Montgat będzie pod wiatr i tak faktycznie jest - ale taki boczny. Jadę dość konserwatywnie i średnia ponad 36km z pierwszych 40km bardzo mnie satysfakcjonuje. Nawracam w stronę Calelli - i kolejne 40km pokonuję w niespełna godzinę. Dużo przetasowań, trochę draftu ale jest nas kilku zawodników których widzę od dłuższego czasu i na zmianę dyktujemy tempo. Nawrót na rondzie w Calelli,  średnia prędkość to jak dotąd prawie 39kmh - niesamowite, zanosi się na kosmiczny czas. Zawodników wokół nie ma już tak dużo, tworzy się około 8 osobowa grupka w której jakimś cudem jest też 3 PROsów - startowali 20 minut przede mną. Dwóch Rosjan i Słowak - Ci z Rosji posturą przypominają zapaśników lub bokserów ale na pewno nie triathlonistów, w dodatku draftują na całego jadąc centralnie na kole komu popadnie. W tym momencie podjeżdża do nas sędzina która zaczyna jakieś głupie dyskusję z gościem który jechał tak uczciwie jak się da - zaczyna się pyskówka, tempo spada. Ktoś próbuje wyprzedzić dyskutanta i dostaje kartkę, w tym czasie "Prosi" jadą z tyłu na moim kole jak gdyby nigdy nic. Ta kuriozalna sytuacja trwa prawie 15 kilometrów a my w tym czasie zamiast 38 kmh jedziemy między 30 a 33 i ciągle są jakieś kłótnie i gwizdki. W tym czasie w drugą stronę mijają nas peletony po 100 osób ale to naszej sędziny nie interesuję. W końcu znika, ja wrzucam 6-ty bieg i odjeżdżam - za mną tylko 2 innych gości.

Około 120km na jednym wielu rond wyprzedza mnie znajoma sylwetka: Marcin Lipowski! Wołam za nim ale nie słyszy chyba. Jestem w szoku, Marcin pływa sporo lepiej ode mnie, w ogóle jest w innej lidze niż ja - jeśli on wyprzedza mnie dopiero na 120km to szykuję się naprawdę niezły czas. Kawałek dalej wyprzedzam Olgę Kowalską, która ruszyła na trasę w PRO 15 minut wcześniej. Życzymy sobie szczęścia, za chwilę nawrót w Montgat i znowu ogień z wiatrem do Calelli. W Calelli po 145km mam średnią ponad 38kmh - to oznacza, że rower wyjdzie niewiele ponad 4h40min, to jakiś absolutny kosmos. Jesteśmy cały czas we trójkę odkąd oderwaliśmy się od mięśniaków z Rosji, ja na czele. Po wyjeździe z Calelli jest dość konkretny podjazd, zrzucam na jeden z najlżejszych biegów, dojeżdżam na szczyt wzniesienia - i wtedy się zaczęło.

Manetka przestała reagować, zaczyna się długi zjazd gdzie prędkości przekraczają 50km a ja mam do dyspozycji z tyłu tylko koronkę 21. Pedałowanie nie ma sensu, młynek kompletny - jadę więc tylko rozpędem i natychmiast wszyscy zaczynają mnie wyprzedzać. Nie wiem co się stało, linka jest napięta ale manetka obraca się bez oporu i nic się nie dzieje. Mam do przejechania jeszcze 33km a dodatkowo ten ostatni odcinek jest bardzo pofałdowany - to konkretne podjazdy i zjazdy i tutaj zmiana biegów jest kluczowa. Wlokę się, kręcę jak oszalały z kadencja 110 - w końcu dojeżdżam do technical tent. Panowie maja zlewkę, drę się że potrzebuję imbus 5mm, ruszają się jak muchy w smole. Myślałem, że może rozkręciła się tylko śruba ale nic z tego, wygląda na to że mechanizm w środku jest zmielony na dobre i kompletnie nic się nie da zrobić. To ostatni już nawrót, przede mną 16km z wiatrem do T2. Cały czas klikam manetką i w końcu udaję mi się zrzucić o jakieś 4 koronki w dół!

Dzięki temu na płaskim jadę ciut szybciej - ale problem polega na tym, że teraz to zdecydowanie za twardy bieg na podjazdy. Zapiekam więc czworogłowe z najwyższym trudem wdrapując się zwłaszcza na bardzo konkretny podjazd w Sant Pol de Mar. Jestem już prawie na jego szczycie, gdy nagle ni z tego ni z owego spada mi jeszcze łańcuch. Ubrudziłem się konkretnie zakładając go z powrotem na blat. Wreszcie ostatnia górka za mną, lecę w dół do centrum Calelli. Kręcę bardzo delikatnie aby rozluźnić nogi ale czuję że niestety zapiekłem je całkowicie - to będzie ciężki bieg. Kończę rower w 4:50 - miało być tak pięknie a wyszło dokładnie tak samo jak w zeszłym roku :/ (w istocie trasa w tym roku była poprawnie domierzona i miała 4km więcej niż rok temu). Gość z Belgii z którym jechałem (skończył na 3 miejscu w mojej AG) wykręcił 4:43. Straciłem więc prawie 8 minut, byłby fenomenalny czas - dokładnie tyle samo wykręcił Filip Przymusiński w kategorii PRO. Tylko 50 osób pojechało rower szybciej niż 4:40. Moje nogi w T2 czują się fatalnie - ale staram się myśleć pozytywnie. Jestem w T2 równo po 6h od startu - dokładnie tak jak rok temu. Wystarczy więc "tylko" pobiec maraton szybciej niż żenujące 3:53 rok temu!
Jeszcze jest dobrze

Pogoda sprzyja - słońce zaszło za chmury, nie ma upału, to jest naprawdę w zasięgu ręki. Po raz pierwszy dbam o to żeby zacząć bieg bardzo konserwatywnie. Zawsze miałem problemy bo zaczynałem za szybko, w tym roku zaczynam bardzo powoli nie przejmuje się tym co pokazuje mój Garmin. Biegnę spokojnie swoim rytmem, wszyscy mnie wyprzedzają jednak na pierwszych 5 km (pomimo przerwy na siusiu) tempo tylko nieznacznie przekracza 5min/km. Biegnąc uzupełniam kalorie na bufetach, czuję się bardzo dobrze. Jeszcze na 15. km czuję się naprawdę świetnie -  wystarczy utrzymać to w komfortowe tempo żeby skończyć w 9 h 30! Niestety 2 kilometry później jakby ktoś włożył kij w szprychy. Niby nic mi się nie dzieję, nic mnie nie boli, kryzysów energetycznych brak ale jednak wlokę się jak żółw. Zaczynam iść na bufetach, coraz częściej mam problem żeby wrócić do biegu, tracę rachubę czasu. Naprawdę nie wiem gdzie i jak gubię tak wiele czasu.
Mokry jak kura, w strugach deszczu, wpadam na metę


Od 25km dociera do mnie że o życiówce trzeba zapomnieć, dopada mnie frustracja - tyle przygotowań na nic. Tempo dramatycznie wolne, próbuje coś z tym zrobić ale po prostu nie potrafię. Około 32km zaczyna padać deszcz - najpierw lekko, żeby po chwili przejść w potężną ulewę. Na ostatnim nawrocie i bufecie w Pineda del Mar wychodzi mi, że jednak jakaś tam szansa na wymęczenie życiówki o parę sekund jest. Bardziej jednak motywuję mnie to że dogania mnie Eugeniusz - o nie! Na to nie pozwole :) Sorry Geniu :) Schłodzony deszczem jakoś napieram, moja prędkość nie rośnie ale też nie zwalniam na 2 kolejnych bufetach. Mam wrażenie że ostatnie 2km straszliwie cisnę - dopiero później okazało się że biegłem raptem po 5'20". Dobiegam w strugach deszczu do mety - 9h53min32sek. Poprawiam się o całe 88 sekund! Ale najważniejsze że się poprawiam, to jakaś osłoda po przygodach na rowerze. Geniu kończy parę minut później łamiąc 10h w drugim starcie. Brawo! Prysznic, jedzenie, piwko i jeszcze więcej jedzenia. Ponieważ jest masę znajomych strasznie długo mi schodzi w strefie finishera - aż w końcu Sylwia mnie pogania bo wszyscy na mnie tylko czekają żeby pójść po rower i jeść.
No to jemy!!! :)

W niedzielę po zawodach odbywało się referendum o niepodległość Katalonii.
Jestem relatywnie mniej zmęczony niż rok wcześniej - odbieramy rower ze strefy, idziemy na kolację do hotelu i 20 minut później na kolejną kolację i drinki do Juniora - tym razem z Genkiem i jego całą ekipą, która wraz z Sylwią naprawdę fantastycznie nas dopingowała na biegu! Rok temu o 21:00 już spałem, w tym roku wracamy do hotelu dopiero po 23:00. Ludzie nadal biegną, to już 15 godzina zawodów, żal mi się robi jak na to patrzę. Wokół pijani imprezowicze, ciemna noc, zwinięto już barierki - staramy się każdego dopingować, wiem jakie to ważne. Co ciekawe większość osób biegnie - co więc robili wcześniej że mają jednak czas na bieg ale jednocześnie są już 15h na trasie? Ja jednak nigdy nie zdecydowałbym się na start na pełnym dystansie gdybym nie miał pewności, że ukończę poniżej 12h. 

Po głowie ciągle chodzi mi myśl, co by było gdyby nie ta awaria roweru? Jak bardzo odbiło się to na biegu a na ile po prostu jestem słaby i zabrakło mi wytrzymałości? Mam wrażenie że oprócz 8 minut straconych na samym rowerze pobiegłbym kilka minut szybciej. Wydaje mi się że ok 9:40 było w zasięgu. No ale tego już się nie dowiemy :) Na pewno też czas 9h53min przez jakiś czas zostanie moim najlepszym wynikiem. Nie, nie kończę z Ironmanem - wręcz przeciwnie :) W tym roku nie będzie tradycyjnych przemyśleń - raczej lista rzeczy które na pewno zmienię. Jestem niezłym pływakiem i znów w tym sezonie się poprawiłem, naprawdę mocnym rowerzystą i tu znowu wskoczyłem o poziom wyżej ale biegacz ze mnie żaden. Nawet jeśli moje wyniki w samym bieganiu są przyzwoite, to nie przekłada się to na bieganie w triathlonie.

Po 7 latach bycia self-coached, co zresztą zawsze było powodem mojej dumy (bo dowiedziałem się niesłychanie dużo o ludzkiej fizjologii, sobie samym, swoim ciele) przychodzi czas żeby ktoś mi pomógł pójść do przodu. Czas na trenera. Wiem już dokładnie kto to będzie, już 2 lata temu postanowiłem że jeśli kiedyś dojdę do ściany w treningach to zaufam tej konkretnej osobie. 

Czas też przestać gonić życiówki. W 2018 roku "awansuję" do Age Grupy 40-44 i czas na poważnie powalczyć o slota na Hawaje. Ale nie mogę tego robić na szybkich i płaskich trasach bo one zupełnie nie pasują do mojego profilu. Dużo słabsi kolarze na płaskich trasach wiozą się komfortowo w grupie a potem obiegają mnie jak chcą. Moja szansa to ciężkie trasy, gdzie na rowerze każdy jest zdany na siebie i nie ma zmiłuj. Dlatego w 2018 zobaczycie mnie na trasie chyba najtrudniejszego Ironmana w Europie. Ale o tym wszystkim będzie można przeczytać już za rok :)

IRONMAN BARCELONA 2017:

Swim - 1:03:39 (miejsce 380, tempo 1:40/100m)
T1 - 3:55
Bike - 4:51:41 (miejsce 162, tempo 37.5kmh, trasa 182km/1477m climb)
T2 - 2:22
Run - 3:51:55 (miejsce 516, tempo 5:29/km)

TOTAL - 9:53:32 (miejsce 235/ 53 w AG M35-39)

Atak na 3h po raz pierwszy czyli Rotterdam Marathon 2017


To będzie rok wyjątkowy bo będą (chyba) aż dwa posty. Ponieważ po raz pierwszy od dłuższego czasu sezon ma 2 starty "A" postanowiłem na początek podsumować przygotowania do połamania trójki w maratonie.

Po raz pierwszy do maratonu podszedłem naprawdę poważnie - wszystkie moje poprzednie 7 maratonów biegałem niejako z rozpędu, bez żadnego specjalnego przygotowania. Wykorzystywałem po prostu bazę wytrzymałościową z innych dyscyplin. Dość powiedzieć, że moją poprzednią życiówkę 3h09min z 2015 roku poprzedziło zaledwie 6 tygodni przygotowań, w tym start w półmaratonie i jedno wybieganie 28km. Z tego udało się nabiegać minimum kwalifikacyjne na Boston Marathon 2017, ale nie wystarczyło ono do prawa startu (na Boston może aplikować każdy, kto nabiegał minimum. Jednak w każdej kategorii wiekowej jest dostępna określona liczba miejsc i w zależności od czasów i liczby zgłoszonych odcinają tych z najwolniejszymi czasami. Mi zabrakło 92 sekundy 😈)

Tym razem postanowiłem podejść do sprawy dużo poważniej - ale nadal wplatając przygotowania do maratonu w trening pod triathlon. Po Ironman Barcelona październik zrobiłem sobie bardzo luźny, ale już na jego koniec roznosiła mnie energia i oficjalnie zacząłem przygotowania do Rotterdamu. Dlaczego właśnie tam? Chciałem zaatakować 3h wiosną, ale Orlen Marathon jakoś do mnie nie przemawia z nudną trasą przez Ursynów i Wilanów i z relatywnie niewielką ilością biegaczy co często oznacza samotny - dużo cięższy - bieg. Kolega z firmy - Michał -  namówił mnie na start gdzieś w Europie a ponieważ trenuje go Radek Dudycz (dwukrotny MP w maratonie w latach 2009/10) to właśnie Radek podpowiedział wybór Rotterdamu jako bardzo szybkiej i atrakcyjnej trasy. Jak się okazało - wybór był doskonały.

Przeszukawszy połowę internetu, biblioteczkę którą od lat budowałem i zasoby Amazona, trafiłem na książkę opisującą metodę FIRST Running. Zamówiłem i od razu do mnie przemówiła. Zakładała tylko 3 biegi w tygodniu w następującym układzie:
1) Bieg 1 - szybkość
2) Bieg 2 - tempo
3) Bieg 3 - długie wybieganie

Te 3 biegi powinny być uzupełniane wg autorów innymi dyscyplinami czyli (!!) pływaniem i rowerem ;) Takie podejście do mnie trafiało. Oznaczało to, że mogę nadal pływać 2x w tygodniu i uzupełniać to 1 lub 2 treningami na rowerze (lub właściwie na trenażerze jako że wchodziliśmy w okres zimowy). Z założenia też pierwsze 2 sesje w tygodniu chciałem biegać na bieżni mechanicznej i zaraz po biegu wykonywać 25-cio minutowy trening siłowo/obwodowy wg Marka Allena.
Początek listopada 2016 - zaczynamy przygotowania!

Ambitnie zapisałem się też na jogę - zarówno dlatego, że zawsze miałem problemy z elastycznością moich więzadeł i mięśni ale joga okazała się też świetnym treningiem core stability. Jeśli ktoś nigdy na jogę nie chodził i teraz pogardliwie się uśmiecha to zapraszam na jedną sesję. Te 90 minut czystego bólu odmieni Wasze życie, zwłaszcza gdy okaże się że Panie przed 60-tką są o wiele bardziej elastyczne niż Wy :)

Program FIRST Running od początku mi przypasował. Listopad minął bardzo gładko, biegało mi się świetnie i to mimo że od początku odcinki szybkie były naprawdę wymagające - interwały 1000m zacząłem od tempa 3:35min/km a odcinki tempowe od 3:58min/km. Równocześnie zaskakiwała mnie pozytywnie forma na rowerze - Zwift jako platforma wciągnął mnie na maksa i mimo że jeździłem po 1-2h tygodniowo to zawsze były to mocne interwałowe sesje z wieloma odcinkami na poziomie +300W. 

Na początku grudnia miał miejsce pierwszy z trzech zaplanowanych startów pośrednich, które miały służyć jako kalibracja prędkości treningowych i sprawdzenie, czy mój trening jest na właściwym kursie. Żoliborskiego Biegu Mikołajkowego nie ominąłem od 5 lat. Tegoroczna edycja miała jednak wyjątkowo trudne warunki, ze względu na zalegający na większości trasy zmrożony śnieg i błoto pośniegowe. Bardzo ograniczona przyczepność i do tego dość spora ilość śniegu nie wyglądała jak warunki na dobry wynik. Chciałem po prostu zejść poniżej 39 minut, to by mi wystarczyło. Od startu biegłem zupełnie na feel, prawie nie patrzyłem na Garmina, powstrzymywałem się tylko żeby za mocno nie zacząć. Na półmetku miałem niezły czas a w drugiej połowie udało się jeszcze minimalnie przyśpieszyć. Do mety ciąłem się z kimś o "zaszczytne" 22 miejsce w Open a za linią całkowity szok: 37'56"!! 
WTF? To nie były warunki na szybkie bieganie, ja nie czułem się w takiej formie a tu taki wynik - średnio 3:48km/minutę !! Wg.Danielsa oznaczało to VDOT na poziomie 55/56 i szacowany czas maratonu 2:53-2:56. Wiedziałem, że takie kalkulacje są niewiele warte ale czułem się naprawdę dobrze po tym wyniku.
Bieg Mikołajkowy - jak widać nawierzchnia nie sprzyjała. Na pierwszym planie Marcin Lipowski, ja gonię.
Zaprzyjaźniłem się z bieżnią - tu szybsza dyszka w 43 minuty.

Na fali tej euforii bieganie w grudniu też szło bardzo dobrze, tydzień zimowych wakacji na początku stycznia był zgodnie z planem wolny (poza tym trafiła się akurat fala 20-stopniowych mrozów) a potem robota szła dobrze. Przygotowania opierały się w dużej mierze o bieżnię mechaniczną, jedynie długie wybiegania robiłem na zewnątrz. Z nimi było najwięcej problemów, zauważyłem że w ujemnych temperaturach po mniej więcej 20-22km zwyczajnie wysiadały mi ścięgna i stawy - zwłaszcza mięśnie dwugłowe. Ale poza tym wszystko było mniej więcej jak należy. Kolejnym testem było 15km na Biegu Chomiczówki: znowu życiówka 59:03 i to na trasie ewidentnie w tym roku o 200m za długiej. Znowu mega zadowolenie i znowu VDOT ponad 55. Wszystko szło jak po sznurku.
Przyszły nowe buty! Hoka Clayton świetne, Asics DS Trainer 23 jakoś nie pokochałem

Chomiczówka. Życiówka, ale zatrzasnąłem sobie samochód z kluczykami w środku :)
Pod Teide wjechaliśmy w rekordowe 2h34min!
Tydzień ferii na Teneryfie stał tylko pod znakiem mocnego roweru - nawet nie zabrałem ze sobą butów biegowych. Forma rowerowa była na niesamowitym poziomie i na wszystkich ulubionych trasach kręciłem rekordy życiowe - pomiar mocy i Strava potwierdzały że jest dobrze. Najdłuższy podjazd rowerowy w Europie czyli Teide (2.200m w pionie podjazdu non-stop) po raz pierwszy wjechałem w dobrej formie i rekordowo szybkim czasie. 
Jasiu ma już 6.5 roku - i przejeżdża ze mną rowerem nawet do 25km w trakcie długich biegów!
W marcu też wszystko szło ok, szybkości i dystanse rosły a ja czułem się niesamowicie mocny. Biegałem już nawet sesje takie jak 10x400m po 3:20 min/km czyli wcześniej nieznane mi prędkości. Pobiegłem sobie na luzie dystans półmaratonu poniżej 1:35h, zrobiłem już ze 3 wybiegania po 25-27km. Przede mną najważniejszy sprawdzian czyli Półmaraton Wiązowna. I wtedy w poniedziałek przed zawodami złapało mnie przeziębienie. Przemarzłem czekając na taksówkę po spotkaniu u klienta i mnie ścięło. Ratowałem się na wszelkie znane sposoby, zrobiłem 3 dni zupełnie wolne, w piątek pobiegłem na bieżni jakieś 8km tempo ale nadal czułem się okropnie. 

W sobotę całkowicie odpoczywałem licząc, że w niedzielę jakoś to będzie. Zrobiła się super pogoda, pojechaliśmy całą rodziną do Wiązownej ale miałem się tak sobie - ani źle ani dobrze. Jaś i Emi pobiegli w biegu krasnali, na mój start zrobiła się pełna lampa, wręcz za ciepło. Jak zwykle miał to być start typu wszystko albo nic - a więc od początku ruszyłem ostro za Lubomirem Lubasem atakując czas poniżej 1h23min. Przebiegliśmy ramię w ramię większość Chomiczówki i liczyłem że wytrzymam jego tempo. Już na 4km wiedziałem że nic z tego nie będzie - zimne poty, beznadziejne samopoczucie, dreszcze, na 6km chciałem zejść z trasy ale że jest ona typu "tam i z powrotem" to stwierdziłem że jakoś pobiegnę już całość - choćby po to żeby dać Jasiowi na mecie mój medal. Biegło się tragicznie, cierpiałem strasznie pomimo że mocno zwolniłem. W dodatku po nawrocie wiało w twarz tak bardzo, że tempo spadło wszystkim. Doczłapałem do mety w 1:28:36, nie nabiegawszy nawet życiówki.
Bieg Krasnali w Wiązownej. Dla mnie mniej udany dzień.
Od tego momentu sprawy się skomplikowały. Treningi przestały mi tak wchodzić, zacząłem czuć się coraz bardziej zmęczony. W dodatku natłok obowiązków i wyjazdów służbowych spowodował, że w ogóle nie było kiedy się regenerować. Brnąłem jakoś w ostatnie tygodnie planu treningowego, czując coraz większe zmęczenie - w dodatku zaczęły mi dokuczać drobne urazy: achillesy, kolana, stopy. Dość łatwo i często łapię kontuzje biegowe, ale między listopadem a lutym wszystko było idealnie - i nagle zaczęło się sypać. Ostatniego planowanego wybiegania 28km zwyczajnie nie dokończyłem bo tak bolały mnie nogi i kolana. Nie mogłem się doczekać ostatniego tygodnia biegania i taperingu. Niestety ten ostatni tydzień był służbowo tak nieoptymalny jak tylko można sobie wyobrazić: wyjazdy, konferencje, spotkania. Non-stop siedziałem, zdecydowanie za dużo. No trudno.
Rotterdam - nadciągamy!
W piątek po południu lecimy z Sylwią do Amsterdamu. Na Schipol czekamy na Michała, który ląduję 20 minut po nas i jedziemy pociągiem do Rotterdamu. Już po 30 minutach jesteśmy w hotelu: check-in, późna pizza i spać. Rano po śniadaniu idziemy do leżącego nieopodal biura zawodów, zgarniamy pakiety startowe, nieśpiesznie oglądamy expo i zastanawiamy się jak spędzić sobotę. 

Wybór pada na rejs statkiem turystycznym. Jak się okazało był to genialny pomysł. Po pierwsze Rotterdam jest miastem skupionym wokół rzeki i można nacieszyć oko zróżnicowaną i nowoczesną architekturą jednocześnie nie obciążając nóg. Po drugie, dopiero na pokładzie okazało się dlaczego ten rejs nazywa się "Pancake Boat Tour": w czasie rejsu jest wyżerka naleśnikowa typu all-you-can-eat i opchaliśmy się naleśnikami dowoli :) Idealny carboloading przed startem! Przy okazji podziwiamy też krajobraz miasta ze starej wieży telewizyjnej....

Rotterdam bardzo pozytywnie nas zaskoczył!

Potem czas na powrót do hotelu, relaks, drzemkę, delikatne rozciąganie i foam roller. Z okna hotelu widzę uczestników sobotniego business run - to jedyne 4.2km ale wiele osób wyraźnie się męczy. Też tak kiedyś zaczynałem, jak dawno to było... Wieczorem idziemy na makaron - restauracja Gusto jest chyba najbardziej obleganą włoską knajpą w mieście ale warto było czekać te 45 minut na stolik. O 22:00 już śpię. Dzień minął niezwykle miło, nie był męczący ale cały czas byłem spięty. Dawno żaden start tak mnie nie stresował - wiedziałem że będzie bolało ale przede wszystkim martwiły mnie te wszystkie problemy w trakcie długich wybiegań. Tylko jedno z nich było przy w miarę ludzkiej temperaturze +5 stopni a reszta w dużo gorszych warunkach ale i tak miałem przeczucie, że coś jest nie tak. Dodatkowo przez cały dzień sprawdzaliśmy co godzinę prognozę pogody - w sobotę było około 12-13stopni czyli super warunki na bieganie ale w niedziele zapowiadano ponad 20st i pełne słońce. No nic, zobaczymy. Spałem jednak nadzwyczaj dobrze - nie to co zwykle przed ironmanem ;)

Wstałem o niesłychanie cywilizowanej godzinie czyli 7:00 bo start był dopiero o 10:00. Zjedliśmy z Michałem śniadanie, zabiliśmy jakoś 2h nerwowego oczekiwania i o 9:30 w strojach startowych ruszyliśmy truchtem na start który był ok. 2km od naszego hotelu. Na ulicach tłumy biegaczy, mega czadowa atmosfera. Rzesze kibiców już zbierały się wszędzie, w ciągu całego biegu było ich podobno cały milion - szok, bo Rotterdam liczy raptem 700 tysięcy mieszkańców. Jednak jeśli w relatywnie niedużym mieście jest 5 linii metra to biegacze aż tak nikomu nie przeszkadzają jak u nas ;) No i łatwo dotrzeć na trasę wyścigu.

Lina startu zorganizowana bardzo dobrze, jesteśmy w strefie A pierwszej fali czyli prawie zaraz za Kenijczykami. O godzinie 9:55 życzę Michałowi szczęścia i przebijam się do pacemakerów na 3:00. Emocję rosną, na starcie prawie 15.000 ludzi, zajmujemy dwie jezdnie, emocje jak zwykle w zenicie ale tętno spokojne, poniżej 100bpm. Będzie bolało i nie ma powodu się tym ekscytować :)

BUM! Ruszamy. Zaraz po starcie zaczyna się sajgon - oczywiście między nami a elitą ustawiło się sporo ludzi którzy zamierzają sobie truchtać! Serio, myślałem że takie rzeczy to tylko w Polsce. Tłok jest straszliwy, ciężko ich wyprzedzić, ludzie potykają się, idą gleby! Pacemaker zaczyna mi uciekać, biegnę po krawężnikach, przepycham się bokami i po pierwszym kilometrze jakoś łapię grupę. Nawet w Berlinie nie było takie tłoku, na Unter Den Linden jest jednak bardzo szeroko, tutaj ciasno i niebezpieczne. W tym tłumie nie udaje mi się dostrzec Sylwii robiącej zdjęcia na supernowoczesnym moście Erasmusbrug, zresztą szpaler kibiców na pierwszych kilometrach jest głęboki na kilka osób. Od 3km robi się spokojniej, zajmuję miejsce w czubie ok. 200-osobowej grupy i skupiam się na rytmie. Te 3km były strasznie szarpane i o wiele za szybkie: wszystkie minimalnie poniżej 4:00min/km... Mijamy pierwszy bufet, biorę wodę a moje myśli zaczynają krążyć wokół jednego elementu: shit, jak gorąco! Mijamy 5km w czasie 21:09, prawie idealnie w punkt bo zwolniliśmy po za szybkim początku. Pocę się niemiłosiernie, nie podoba mi się to - jest dopiero 10:30, co będzie o 12:00? Poza tym biegnie mi się ciężko, niezgrabnie, to nie jest przyjemne ani lekkie ani płynne bieganie.

Dodatkowo z każdym kilometrem przestaje mi się podobać tempo nadawane przez zająca: raz biegnie 3'55"/km a raz 4'35"/km, szarpanie bez sensu. Wychodzę na czoło grupy, biegnę równo po 4'15"/km po paru minutach oglądam się za siebie a grupa została daleko w tyle. Postanawiam biec samemu - mogę biec równym tempem ale przede wszystkim jest dużo chłodniej! Wewnątrz grupy nic nie wieje, i upał jest po prostu nie do wytrzymania. Od tego momentu łapię flow: zaczyna mi się biec lekko i przyjemnie, ciepło ale do wytrzymania, mniejszy tłok na bufetach. Drugie 5km też szybkie, w sumie nawet szybsze niż pierwsze: 20'58" (notka: przebiegnięcie każdej piątki w 21 minut oznacza czas końcowy 2h57min). Jest dobrze, muza gra a do głowy wróciły pozytywne myśli. Na 13km biegnę w jakiejś kilkuosobowej grupce i nie zauważam, że przed nami są tory kolejowe. Prawa noga przeleciała przez pierwszy tor ale lewa wpadła prosto w wyrwę przed torem i to piętą! Przeszył mnie ostry ból i strach ale po kilku sekundach wszystko wróciło do normy. Uffff...

Na 16km spotykam Sylwię - wołam, że jest genialnie i lecę dalej na czele małej grupy, za chwilę jest nawrót i widzimy się ponownie. Na 18km zaczyna się odzywać lewa noga. Delikatnie a potem mocniej i mocniej. Co gorsza odzywa się w znanym mi aż zbyt dobrze miejscu. To mój nieszczęsny achilles, ten sam który 2 lata temu był w 50% naderwany. Lecę dalej, mam nadzieję że jakoś przejdzie, że to chwilowe. Nie przechodzi. Zwalniam trochę, puściło, więc przyśpieszam ponownie ale ból natychmiast wraca. Zwalniam znowu, pozwalając dojść grupie na 3:00. Łapię ich i biegnę ale jest coraz gorzej. Gdyby to było coś innego to pewnie bym cisnął. Ale poprzednio przez tą nogę nie biegałem 6 miesięcy a przede mną cały sezon triathlonowy i Ironman Barcelona. Czuję gigantyczną frustrację, tyle przygotowań! Początkowo boli mnie tak mocno że nie wygląda na to żebym w ogóle miał ukończyć. Postanawiam jakoś dobiec do Sylwii na 21km żeby przekazać i jej i kibicom w Polsce, że jeśli nie będzie mnie w wynikach to nie stało się ze mną nic poważnego. Staję przy niej na krótką chwilę, ustalamy że kontynuuję ale może się okazać że do mety pójdę, więc czas może być nawet +4h. Gdyby to był Maraton Warszawski na pewno zszedłbym z trasy, trochę trudniej podjąć taką decyzję na drugim końcu Europy. Na połówce melduję się tuż poniżej equal split w czasie 1h30min21sec - mimo że od jakiegoś czasu chwilami już idę.

Rozciąganie nogi o krawężnik przynosi ulgę i tak będzie aż do mety. Od tego momentu niewiele jest do pisania. Rozciągam. Biegnę. I to szybko, nadal 4'15"/4'20" na kilometr. Wraca ból. Idę. Rozciągam. I tak w kółko. Wychodzi mi z tego średnia ok 5:00/km więc jakoś tam skończę. Rozglądam się po mieście, przybijam piątki kibicom. Mam wrażenie że w ogóle mnie to nie męczy, tylko ta głupia noga! Około 28 km mam wrażenie, że już jest ok i ruszam ostro do przodu: 28-my kilometr w 3'57", kolejne po około 4'00", czuję się świetnie, wrócił flow. Patrząc na Garmina nadal mam szansę na wynik 3:h5min gdybym tylko utrzymał średnio po 4'15"/km. Ale po kolejnych 3km ból wraca i to jeszcze gorszy. Znowu wracam do rytuału bieg/marsz/rozciąganie.  Fakt, że wokół parku przez który biegniemy rozchodzi się zapach marijuany nie motywuję mnie szczególnie do wzmożonego wysiłku ;) Brnę tak bez przekonania, na 37km wyprzedza mnie Michał który oderwał się od swojej grupy na 3h15min i zmierza samotnie po życiówkę. Łapię się go, biegnę kilkaset  metrów za nim ale noga ponownie zmusza mnie do zatrzymania. Od 40 kilometra moje nogi już całkiem się poddają. Biegnę dużo mocniej na prawej, starając się oszczędzać tą nadwyrężoną ale w efekcie żadna już nie jest sprawna. Na koniec Garmin pokazał mi obciążenie 54% prawa/ 46% lewa, co jest dość dramatycznym odchyleniem od normy.

W końcu meta, nie walczę o nic. Po prostu przebiegam i tyle. Moje nogi nie funkcjonują, rozpadły się. Wydolnościowo lajcik. 3:16:09. Zważywszy na okoliczności właściwie nieźle. Jestem w pierwszych 8% zawodników. Ale to też strasznie daleko od moich aspiracji. Bolesna lekcja. 

Już parę minut po finiszu czuję się świetnie. To nie był obciążający moją wydolność bieg. Ale nogi dostały strasznie w kość. Kuśtykanie przez kolejne 3 dni będzie mi przypominać co poszło nie tak. Nie wiem czy byłem gotowy czy nie. Mam wrażenie że 3:h5min było niemalże w kieszeni. Ale te 7 sekund szybciej na kilometr, które dzieli 3:05 od trzech godzin to straszna przepaść, wprost niewyobrażalna. Ale na tym polega chyba magia i trudność łamania 3 godzin w maratonie. 
Wieczorem celebrujemy! :)
Z mety idziemy prosto na burgera i piwko. Słońce świeci, wszędzie pełno kibiców, zawodników - także z biegów krótszych bo w międzyczasie startował półmaraton i dyszka. Siedzimy na placu pełnym knajp przez 2h. Niedaleko nas widać biegaczy którzy są na 28km maratonu i jest ich ciągle wielu. Masakra, przed nimi jeszcze 1.5h wysiłku. Ale każdy, absolutnie każdy maratończyk zasługuje na szacunek. Każdy mierzy się ze swoją ścianą i swoim charakterem. Po szybkim prysznicu idziemy na lody, żegnamy Michała który już wraca do Polski i planujemy wyprawę do jednego z coffee shopów. Finalnie jednak odpuszczamy - te które widzieliśmy w Rotterdamie wyglądają bardzo dziwnie i taką też przyciągają klientelę. Na zakończenie wracamy do "Gusto" i utwierdzamy się w przekonaniu, że to genialna knajpa :) Następnego dnia wcześnie rano zrywamy się na lot do Polski. 

A teraz czas na tradycyjne przemyślenia:
  1. Indoor training. To chyba moja najważniejsza lekcja a właściwie pewnego rodzaju przełamanie. Zawsze nienawidziłem treningów stacjonarnych czyli trenażera i bieżni mechanicznej. Ta zima pokazała mi, że odpowiedni program treningowy połączony z pewnymi elementami motywacyjnymi powodują, że już zimą można mieć super formę. W wypadku roweru kluczowy jest Zwift - mnie osobiście 'gamification' treningu wciągnęło straszliwie. Ale nie samo w sobie: 2 dodatkowe elementy miały decydujący wpływ. Po pierwsze w listopadzie po wielu tygodniach rozważań zmieniłem trenażer (korzystałem ze zwyczajnego Tacx Satori z obciążeniem regulowanym manetką). Nie chciałem wydawać fortuny ale finalnie poszedłem w absolutny top czyli Tacx Neo Smart. Nie żałuję: synchronizacja obciążenia z profilem tras na Zwift, symulacja rodzaju podłoża, właściwie idealna cisza pracy, direct drive - czyli nie martwimy się o tylne koło i oponę. Oczywiście nadal moim problemem jest to, że nie znoszę gorąca ale cyrkulator powietrza w garażu oraz bieżnia na siłowni w biurze ustawiona pod nawiewem klimatyzacji daje rade. W okresie listopad-luty spędziłem więcej czasu indoor niż outdoor.
  2. Łamanie 3h to nie przelewki, trzeba strasznie zapie...ć, żeby pobiec średnio po 4'15"min/km przez całe 42km. Czy byłem gotowy? Nie wiem, myślę że o 2:59 mogłoby być ciężko ale życiówka na poziomie 3:05 na pewno była do zrobienia. Nie mam zupełnie jednak pomysłu jak miałbym podnieść kilometraż i obciążenie przy tych moich sztywnych łydkach i problematycznych achillesach (pisząc te słowa mam już pomysł ale o tym w następnym wpisie).
  3. Bieganie maratonu wiosną koliduje z przygotowaniami do sezonu triathlonowego. "Odkryłem" to już w 2014 roku i nie wiem dlaczego myślałem, że teraz będzie inaczej. Regeneracja po maratonie zajmuje jednak te minimum 2-3 tygodnie a są one niebezpiecznie blisko początku sezonu multisportowego. Zresztą o konsekwencjach więcej w kolejnym poście.
Na razie kolejną próbę łamania trójki odkładam na bliżej nieokreśloną przyszłość. Jedyna możliwość jaką widzę to w najbliższych kilku sezonach to zrobienie tej trójki z rozpędu, po jakimś wrześniowym Ironmanie - ale czy to jest w moim wydaniu i z moimi możliwościami realne? Naprawdę nie wiem.  Rotterdam był kolejną cenną lekcją. Najbardziej z perspektywy czasu żałuję, że nie nabiegałem minimum na Boston. Do usłyszenia! :)

Ironman Barcelona 2017 - do dwóch razy sztuka

Zima i wiosna minęła na przygotowaniach do maratonu w Rotterdamie. Jak było można zresztą przeczytać w poprzednim poście. Finalny wniosek...